[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jego oczy zamglone były roz-paczą.- Chcę, żeby żył, choć jest nic niewart.- Ma szansę, jeśli zdołam odnalezć dziewczynę, nim wtrącą się wła-dze.Feng pochylił się ku niemu, a Theo musiał z całych sił powściągaćgniew, by nie objawił się na jego twarzy.Nie zapomniał, że to tenczłowiek zadał Li Mei tyle bólu i spowodował jego własne kłopoty zMasonem.- Dobrze, Wilbi.Ufam ci, bo nie mam wyboru.Po Chu jest zbytostrożny, żeby pozwolić się zbliżyć moim ludziom.Ale tobie może sięuda z nim porozmawiać, ciebie nie uważa za kogoś, kto mu zagraża.-Westchnął głęboko, co wprawiło w drżenie mięśnie jego ciała.- Mojetajemne oczy mówią mi, że on i jego ludzie ukrywają się na wsi.Nie-daleko Siedmiu Lasów, na wschód od miasta.- Wbił czarne spojrzeniew Theo.- Ocal go, nauczycielu.Dla mnie.Dla jego ojca.Theo kiwnął głową.- Kiedy to się skończy, przyjdę wyznaczyć cenę, jeśli Po Chu prze-żyje - powiedział.Wysiadł z samochodu.*- Dzięki Bogu, że przyszedłeś, Theo.- Zwykle bardzo zadbany Al-fred wyglądał okropnie.Marynarkę miał pomiętą, a pod okularami wi-dać było ciemne kręgi.- Udało ci się?- Mam wieści.- Znalazłeś ją?- Jeszcze nie.- Theo pokręcił głową i wziął szklaneczkę whisky, któ-rą podał mu przyjaciel.- Jak się czuje jej matka?- Odchodzi od zmysłów.Dobry Boże, nie mogę znieść jej cierpienia.Policja jest zupełnie bezużyteczna, są zbyt powolni.- Nie powinieneś był ich zawiadamiać.RLT- Przepraszam, stary, musiałem.Ale nie powiedziałem im, że chińskiprzyjaciel Lidii jest zbiegłym komunistą, więc o nic cię nie oskarżą.Ateraz mów szybko, jakie wieści przynosisz?- Dom na wsi.Tam ją trzymają.- Theo nie był pewien, jak wiele mo-że powiedzieć Alfredowi.Nie chciał, żeby to od razu trafiło do policji,ale wiedział, że będzie mu potrzebna pomoc.- Jadę tam w tajemnicyukładać się z Po Chu.- Zwietnie.- Pojedziesz ze mną?- Oczywiście.- Wez broń.*- Alfredzie, posłuchaj mnie.Zabierz ze sobą Lwa Popkowa.- Kogo?- Nie bądz taki podejrzliwy, przecież go pamiętasz.To ten pijanyRosjanin, który wdarł się na nasze wesele.Wiem, gdzie mieszka, i mo-gę kogoś po niego zaraz posłać.- A tak.Racja.Dobry pomysł.Ogromny facet.- Uważajcie na siebie.Nie chcę, żeby mój mąż zginął, panie Wil-loughby.- Nie martw się, Walentyno.Wrócę.A jeśli Bóg pozwoli, to wrócę zLidią.Ona jest teraz i moją córką.- Och, Alfredzie, jeśli to zrobisz, będę do śmierci całować ślady two-ich stóp.czy Bóg sobie tego życzy, czy nie.Chodz do mnie.- Spokojnie, staruszko, Theo patrzy.- Niech patrzy.Droga była wyboista i miała tak głębokie koleiny, że omal nie urwałamiski olejowej w morrisie cowleyu Theo.W zasadzie była to miedzaprowadząca przez puste i szare pola ciągnące się po horyzont.Wiosnąbyłyby tu zielone łany młodego zboża, ale zimą wyglądały jak morzepopiołu.Szare pod jeszcze bardziej szarym niebem.Theo przeklinał iwałczył z kierownicą, starając się omijać dziury.Obok niego AlfredRLTpalił w milczeniu fajkę, a spokój kolejnych pyknięć dodatkowo iryto-wał.Serce waliło mu jak młotem.Cholera! %7łałował, że nie wypaliłprzed wyjściem swojej fajki, fajki snów, która ukoiłaby mu nerwy.- Alfredzie, bądz tak dobry i przestań dawać sygnały dymne, dobrze?Parker przez chwilę przyglądał mu się uważnie, po czym opuściłokno i wyrzucił fajkę na drogę.- Lepiej?Theo nie odpowiedział, koncentrując się na kierownicy.Siedzący natylnym siedzeniu wielki Rosjanin wydał głośny pomruk i pochylił sięniecierpliwie do przodu.*Droga kończyła się ścieżką.Zatrzymali się koło paru sosen, któreFeng Tu Hong nazwał szumnie lasem.Pieszo ruszyli dalej, na drugikoniec kępy drzew, przykucnęli i zaczęli obserwować domostwo, któreleżało jakieś pięćset metrów przed nimi.Parterowe, drewniane budynkitworzyły trzy boki kwadratu, na środku widać było dziedziniec, a zczwartej strony stał mur z białego kamienia z wysoką, zakończoną łu-kiem dębową bramą.Czekali pół godziny, według zegarka Theo.Stado wron spadło z sza-rego nieba i rozsiadło się na płaskim, pustym kawałku ziemi przed za-budowaniami.Aaziły na sztywnych łapach i szukały pędraków.Naglejedna wyciągnęła badawczo szyję, po czym poderwała się w powietrze,kracząc chrypliwie i krążąc nad głowami fanqui.Theo miał nadzieję, żeto nie był zły omen.- Nic z tego - mruknął, kiedy zegarek Alfreda wydzwonił drugą.Wpatrywali się w bramę, mając nadzieję, że się otworzy.- Równie do-brze możemy tam iść i sami się rozejrzeć.Po Chu i ja mamy sprawy dozałatwienia.- Znasz go?- O tak, to brat Li Mei.- Mogłeś mi powiedzieć.- Mówię ci teraz.RLT- Więc to sprawa osobista?- Nie, jestem tu dla Lidii.- Rozumiem.Jednooki Rosjanin nagle otrząsnął się i dzwignął się z kucek.Wbiłjedyne oko w Alfreda i Theo.- Zditie zdies - powiedział.- Wy, tutaj.- Wskazał na zegarek Theo.-Jeden.- Wyciągnął gruby, pokryty bliznami palec.- Jeden.Wy tutaj.- Przez godzinę?- Da.- Lew skinął głową.- Chcesz, żebyśmy czekali tu przez godzinę?- Da.- A potem? - spytał Alfred.- Wy.tam.- Lew Popków wskazał bramę.- A ty? Gdzie ty będziesz?Rosjanin rozchylił wargi i w czarnej brodzie błysnęły mocne zęby.Warknął coś we własnym języku i zniknął wśród drzew.W brudnej fu-trzanej czapie i długim szarym płaszczu wtopił się w krajobraz już pokilku krokach.- Boże wszechmogący - mruknął do siebie Theo i usiadł, szykując sięna długie oczekiwanie.Alfred zdjął okulary i zaczął je starannie polerować.*Theo załomotał w drewniane wrota, a Alfred pociągnął za niewielkibrązowy dzwonek zawieszony na łańcuchu.Niemal natychmiast nawysokości jego twarzy otworzyło się wąskie okienko.Popatrzyła nanich para skośnych oczu, jedno pokryte błoną, a drugie pełne niepoko-ju.- Przyszedłem pomówić z Fengiem Po Chu - oświadczył stanowczoTheo po mandaryńsku.- Powiedz swojemu panu, że przyszedł szla-chetny Tijo Wilbi.I spiesz się.Diabelskie tchnienie zamraża powietrze.RLTOczy wytrzeszczyły się i patrzyły niepewnie raz na Theo, raz na Al-freda.- Nie tutaj - powiedział wreszcie Chińczyk i zatrzasnął okienko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]