[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podnosić się i upadać, bo czasem siębłądzi.Wszyscy błądzimy, po omacku szukając światełka w tunelu.- Czy wiesz.- mówił dalej -.że masz w oczach około stu milionówreceptorów? Dostałaś je po to, by oglądać wschody i zachody słońca,przypływy i odpływy morza.Jesteś najdoskonalszym dziełem,niesamowitą energią.Musiałam mieć dziwną minę, bo nagle przerwał swój wywód ipowiedział z uśmiechem:- Ja ci tu prawię swoje mądrości, a ty chyba ziewasz? -Szturchnąłmnie w bok.- Przepraszam.- Jesteś zmęczona?- Trochę śpiąca.- Zaraz wracamy.- Wskazał głową hotel.- Dlaczego w końcu zarezerwowałeś dwa pokoje? - zapytałam.- Dla bezpieczeństwa.- Nie wystarczyłyby osobne łóżka?- Wystarczyłyby, ale byłoby trudniej.- Trudniej co?- Oprzeć się pokusie.- Jesteś moim przyjacielem.- Ale także facetem.Kolejne dni były dla mnie jakby wyrwane z rzeczywistości.Wy-pożyczyliśmy rowery i zwiedzaliśmy okolice.Nieznajomy wybierałniezbyt wymagające trasy, gdyż ostatni raz na rowerze jeździłamdziesięć lat temu.Drogi prowadziły łagodnymi, długimi podjazdami.Pogodę mieliśmy idealną, na szlakach było bardzo niewielu turystów.Minęliśmy zarośnięty cmentarz, kapliczkę pod lipą, walącą sięchałupę, w której kiedyś tętniło życie, pasące się owce.To właśnie z Nieznajomym obserwowałam tutaj gwieździste niebonocą, śledziłam wzrokiem Drogę Mleczną, poczułam wiatr we włosachi zasmakowałam dzikich jagód.To tutaj, u boku tego mężczyznypoczułam się naprawdę wolnym człowiekiem.Jednak mijał dzień zadniem i czas powrotu nadchodził nieubłaganie.W drodze powrotnej mieliśmy przesiadkę na Dworcu Centralnym wWarszawie.Byłam tutaj dopiero drugi raz w życiu, ale chciałam jaknajszybciej stąd uciec.Śmierdziało moczem i potem.Podróżni biegaliw podziemiach niczym szczury w kanale.Wsiadali do pociągów iodjeżdżali.Widziałam jednak i takich ludzi, którzy tu mieszkają.Tendworzec to ich dom, ich życie, cały świat.Patrząc na bezdomnych,poczułam ucisk w sercu.- Żal mi ich.- Mnie też - rzekł Nieznajomy.- Kiedyś robiłem o nich reportaż.- Jesteś dziennikarzem?- Studiowałem dziennikarstwo, ale nic z tego nie wyszło.Obezdomnych pisałem pracę semestralną.Pamiętam jedną kobietę.Czekaj, czekaj.Mira? - Potarł czoło.- Tak, miała na imię Mira.Sześćdziesiąt parę lat.Siedziała przygarbiona na plastikowej ławce.Drżała.Było jej zimno.Między peronami okrutnie wieje.Skulona, zpodwiniętymi nogami, patrzyła przed siebie niewidzącymi oczami.Obok niej leżało małe zawiniątko.Lniany worek, czarny od brudu ikurzu.Koło niej przysiadali inni bezdomni, zagadywali.Nie chciałarozmawiać.Uśmiechała się tylko i kiwała na boki.Wolała swojąsamotność.Przynajmniej tak to wyglądało.- Jak się tu znalazła? - pytam.- Nie pamiętała.- Alzheimer?- Coś w tym rodzaju.- Nie miała rodziny, dzieci?- Kto to może wiedzieć? Czasem wydawało się jej, że miała dwóchsynów, że jeden został nauczycielem, a drugi pracujew urzędzie.Ale kiedy ich ostatnio widziała, tego nie była pewna.A janie byłem pewien, czy w ogóle istnieli.Bezdomni zawsze kojarzyli mi się z degeneratami, którzy sami sąwinni tego, że znaleźli się na dnie.Może to za proste oceny.Łatwo jestosądzić, potępić, postawić na kimś krzyżyk.- Mów dalej, chcę poznać historię tej kobiety.- Udało mi się ustalić tylko tyle, że kilka lat wcześniej była w domuopieki.Kto wie, może rzeczywiście miała tych synów, ale każdy z nichbył zajęty własnym życiem? Teraz tak bywa: odwiedziny u matki raz wroku, na święta.Żeby mieć czyste sumienie, że przyjechali.Odbębnić izapomnieć.W ciągu roku nie ma czasu.Można wysłać jakieś drobnesumy, zadzwonić na imieniny.I tyle.U młodych nie ma miejsca nastarość.Trzeba być cool, tryskać radością, energią.Wszystkonakręcone przez system.A matka może była staroświecka, zacofana,chodziła do kościoła.Nie rozumiała.Żyła z roku na rok, coraz bardziejtęskniąc.A tęsknota może pogrążyć człowieka w chorobie, a nawetzabić.Serce stuka coraz smutniejsze melodie, aż w pewnym momenciechce zapomnieć, że kochało.Może ona w ten sposób zaczęłazapominać? Nie pamiętała, że to coś, czym się je, to widelec,wychodziła na spacer i zapominała drogi powrotnej do domu.W końcuumieszczono ją w domu opieki.Wciąż miewała przebłyskiświadomości i woli.Wstawała w nocy, szukała drzwi, naciskałaklamkę.Drzwi nigdy się nie otwierały, były zamknięte.Dlaczego?Podchodziła do okna - zakratowane.W świetle latarni widziałapobliskie zarośla.Zamykała oczy i marzyła o wolności, o tym, żebypołożyć się na zielonej trawie albo zbierać grzyby.I któregoś dniaudało jej się wymknąć.Ktoś nie zatrzasnął drzwi.A potem dworzecstał się jej domem.Spojrzałam na bezdomnych, ludzi wykluczonych ze społeczeństwa.Dzielili się czerstwym chlebem, popijali gazowany napój, z któregodawno uszedł gaz.„Każdy z nich jest taki sam jak ja czy ty.Oniistnieją!" - pomyślałam rozpaczliwie.Ta przesiadka na Centralnym na długo pozostanie mi w pamięci.Nadszedł czas pożegnania.Spojrzeliśmy sobie w oczy.- Kiedy odchodzisz, to dla mnie jakby gasło słońce - powiedziałamwyświechtany frazes, ale tak właśnie czułam.Odpowiedział na to cudnie:- Kiedy gaśnie słońce, trzeba rozglądać się za gwiazdami.- Tylko że gdy ciebie przy mnie nie ma, jest szaroburo, jakbynieustannie była jesień i padał deszcz - narzekałam.- Deszcz w końcu przestaje padać i robi się cieplej.- Na wszystkomiał gotową odpowiedź.Powrót do domu był bolesny.Nie dlatego, że miałam jakieś wyrzutysumienia wobec Wiktora.Przecież nic nie zrobiłam.A może jednakzrobiłam? Te westchnienia, szybsze bicie serca, miękkie nogi na widokinnego mężczyzny, kłamstwa, którymi będę musiała uraczyć męża.Czy to jest nic? Czy może już coś?- Jestem! - krzyknęłam w progu.Odpowiedziała mi cisza.- Halo?Otwarłam drzwi do kuchni i stanęłam jak wryta.Na stole stałogromny kosz z długimi różami, a obok niego lekko przechylony nabok tort i butelka szampana.- Niespodzianka! - Spod stołu wyszedł mój mąż z córką.Zaczęłam sięśmiać.- Dziękuję wam, kochani!Julka podbiegła i rzuciła mi się na szyję, jak wtedy, kiedy była małądziewczynką.- Tęskniłam za tobą - powiedziała, tuląc się do mnie.- Ja za tobą też.- Objęłam ją mocno.- A za mną? - spytał mój mąż.- Oczywiście
[ Pobierz całość w formacie PDF ]