[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Naprawdęwspaniale było wtedy, kiedy taki przerazliwy akcent padał jak kamień z jasnego nieba, nie najakieś ważne, ciężkie, czarne, ponure lub krwawe słowo, lecz przeciwnie, na jakieś biedactwo45skurczone i blade, mało znaczną sierotę słowa, na jakiś zaimek lub przysłówek.Ho! ho! to nietak łatwo!Kiedy Otello mówi: %7łem starcowi temu porwał córkę - prawdą jest! - ten będzieakcentował słowo porwał , inny wpadnie z krzykiem akcentu w córkę , inny jeszcze chwyciw kleszcze głosu słowo prawdą.No i co to za sztuka? %7ładna sztuka! %7łelazowski akcentowałsłówko: żem! Oto jest dopiero majster! To żem nigdy się nie spodziewało, że się zmieni wgrzmot i w grom, że krzyknie tak, iż tynk odlatywał od powały teatru, a ludzie cofali się wpierwszym rzędzie, więc się biedactwo skryło w szeregu wielu tysięcy słów, aż przyszedł%7łelazowski, spojrzał, podniósł je, rozmachnął i cisnął w teatr, jak kamień.Reszty słów tegozdania można już było nie słuchać, bo wobec tego żema , straszliwego w pysze i potędze żema , wszystkie słowa były blade i marły, zanim zdołały zmienić się w głos.Przedziwnie nam to imponowało, bo było ponure i straszne.Człowiek wiedział z góry, że jak%7łelazowski wchodzi na scenę, to będzie jakieś nieszczęście, więc dreszcz rodził się pod płowączupryną i biegł drogą zawiłą przez plecy aż do pięt.I tak nieodmiennie, dwadzieścia razy zkolei.Każdy z nas umiał na pamięć wielkie sceny z Otella czy Ryszarda III, ale się wzruszałzawsze w tym samym miejscu, wiedząc, że tu zacznie %7łelazowski niesamowicie trząśćgłową, wzbierając w sobie burzę wściekłości, że tu rękę wyciągnie, a blady strach wtedy padniena kulisy, że tu zacznie mówić niby spokojnie, ba! niby śmiertelnie spokojnie, a to wszystkobyło udanie, podstęp diabelski, bo on tą drogą straszliwą zmierza do krzyku, którym krzyknieza chwilę śmierć, do jakiegoś żema albo do beznadziejnego: o! o! o!Jak on to mówił w Właścicielu Kuznic:- Zabiję cię albo cię złamię!Pysznie mówił; drżeliśmy na paradyzie, jak na wielkim mrozie!Przekładaliśmy krwawą tragedię nad wesołość.Kochaliśmy takich arcyaktorów, jak Fiszer,Feldman, Gostyńska, Jaworski, Nowacki (wszyscy umarli biedakowie najdrożsi), jakCzaplińska, Bednarzewska, jak kilku jeszcze, ale uwielbialiśmy tylko ponurą wspaniałość%7łelazowskiego, Hierowskiego, Chmielińskiego.Szczególnie dla śp.Hierowskiego mieliśmyuczucie prawdziwej miłości, zmieszanej z litością i serdecznym współczuciem.Człowiek tengrał zawodowo tylko czarne charaktery, toteż nie było wieczora, aby go nie zadusili, niezastrzelili albo nie utruli.Pewnie, że nie było to ładnie ze strony uczciwego człowieka robićtakie intrygi, by Otello dusił potem Desdemonę, ale znów tak bardzo mścić się za to nienależało.Bardzo, bardzo było nam go żal!Po okresie manii udawania %7łelazowskiego zapanowała nagle, dnia jednego, mania sroższajeszcze: cyranizm.Oj, to było nadzwyczajne!Na Cyrana de Bergerac szliśmy bez wielkiego przekonania.Autor był nam nie znany, my zaśmieliśmy zaufanie do starszych firm, Szyllera, Ohneta, Sardou, ostatecznie do Hauptmanna.46Kim jest ten Edmund Rostand, nikt nie wiedział.Cokolwiek mieliśmy nadziei, że coś się zniego da zrobić, sztuka bowiem miała aktów pięć.To już jest coś.Aktów dziewięć byłobylepiej, no, ale niech już będzie pięć; Szekspira dlatego uznaliśmy za wielkiego pisarza, żeczłowiek po trzech godzinach tracił rachubę, ile już było odsłon, a nigdy nie wiedział, ilejeszcze będzie? To jest poeta, to rozumiem! Trzeba było odsłony karbować scyzorykiem naporęczy galerii!Zobaczmy jednak tego Cyrana.Trochę nas zaniepokoiło to, że w dniu premiery niesłychanietrudno było dostać się na paradyz.Oj, to coś znaczy.Na okienku kasy wisi kartka: Wszystkiebilety wysprzedane.Coś więc ludzie musieli się zwiedzieć o tej sztuce i może to być sztuka morowa , bo i afisz teatralny jest jakiś uroczysty, biało-czerwony, jaki bywa tylko na wielkimprzedstawieniu.Zaniepokoiło nas to do tego stopnia, że już o godzinie piątej węszyliśmy u drzwi teatru.Minyniespokojne, w oczach początek trwogi i ciekawości.Zrobił się taki ścisk, że dostaliśmy się doteatru łatwo, a już to samo nastroiło nas przychylnie dla sztuki.Rany boskie! To nie sztuka, to coś takiego.coś takiego.Nie! to się nie da powiedzieć!Musieliśmy to wyrazić wyciem tak przeciągłym, tupaniem tak entuzjastycznym, że teatr drżałw posadach.Byłbym niemądry, gdybym to usiłował opisać, tego bowiem nie zdoła żadneludzkie pióro.Któż opisze sen - sen wspaniały, burzliwy, rozkoszny, zalany oceanem rymów,przebity szpadą po stokroć przez serce, pełen miłości i śmierci, strzelania i krzyków, radości irozpaczy, śmiechu i łez, sen pełen słońca i księżyca, Francuzów i Hiszpanów, sen, w którym odrazu jest teatr i knajpa, i Paryż, i pole bitwy, i klasztor.Gdyby tak jeszcze cmentarz - mój Boże! Ale i tego było dość! Tego już było za wiele jak nabiedną oszołomioną, nieszczęsną, rymami podrażnioną duszę!A jak to grali: Cyrana - Chmieliński, Stachowiczowa - Roksanę, Wostrowski - Nevilleta,Feldman - Rageneau, Hierowski - księcia, Nowacki - markiza, tego, co się pojedynkuje,Walewski - pijanego poetę, Różański - kapucyna, Jankowska - pazia, śliczna jak aniołNałęczówna (umarło biedactwo!) - siostrę Martę, Bogucki - Montflery'ego (czytam ten afisz zserca)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]