[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W kilku oknach błyszczały światła- dość jasne, by przeniknąć poprzez zasłony mgły.Kilku spóznionych przechodniówspieszyło do domu w szczelnie zapiętych płaszczach, jednak - z powodu póznej pory- ze szpadami na wierzchu bądz z potężnymi dębowymi lagami w dłoniach.Casanovaminął Plantation Office, przeszedł wzdłuż wysokiego, ceglanego muru broniącegodostępu do prywatnych ogrodów, i dotarł do Whitehall Stairs.U stóp schodówpojedyncza łódz wiosłowa cięła falę przypływu.Zanim jednak kawaler zdołałzwrócić na siebie uwagę jej właściciela, wielki człowiek-cień przepchnął się przedniego, zdecydowanym krokiem zszedł nad brzeg i już miał ulokować się na ławce,gdy Casanova krzyknął za nim:- Monsieur! Ja również chciałbym wsiąść do tej łodzi.I nie dbam o to, dokądzmierza.Wioślarz wybałuszył oczy; człowiek-cień odwrócił głowę.Przez kilka sekundtrwali tak dziwnie zwróceni do siebie, jakby za chwilę mieli odśpiewać trio z IImondo bella luna Galuppiego.Po chwili jednak człowiek-cień, upewniwszywyraznie właściciela łodzi, że ów cudzoziemiec nie zagraża w żaden sposób ichżyciu, zwrócił się do Casanovy poprawną francuszczyzną, z typową jednak dlaAnglika pogardą dla akcentu innego niż obowiązujący w jego rodzimym języku.- Udaję się tą łodzią aż do Tempie Stairs.Jeżeli to panu odpowiada, nie mam nicprzeciwko pańskiemu towarzystwu.Kawaler skłonił się grzecznie.Na tym świecie, dzięki Bogu, wciąż jeszczeistniała wspaniała Republika Dżentelmenów.Gdy upadnie, na ziemi pozostanąjedynie barbarzyńcy.I kobiety.- Monsieur - odparł - ta wspaniałomyślność wobec obcokrajowca to wielkałaskawość z pana strony.Nie wiem, panie, co prawda, dokąd zmierzasz.Pewienjednak jestem, że uznam to miejsce za zachwycające.Chciałbym po prostu spędzićjakoś kilka nużących godzin nocnych, ponieważ popadłem dzisiaj w dziwny nastrój.Nad rzeką panował chłód.By się rozgrzać, człowiek-cień wziął z rąk właścicielałodzi wiosło.Posługiwał się nim wprawnie, wykazując przy tym solidną tężyznęfizyczną.Płynęli wzdłuż nabrzeża starego Londynu, mijając zbutwiałe drewnianepale oraz zacumowane przy kei statki z masztami ginącymi gdzieś we mgle.Za ichplecami latarnie z Westminster Bridge rzucały nikłe blaski światła na wodę.Casanova, siedząc przy sterze, podciągnął nogi, zamknął oczy i wsłuchiwał się wmowę rzeki, która - swymi szmerami, bulgotami, długimi, płynnymi dzwiękami -przypominała nieco gawędy weneckich kanałów, choć brak jej było owego - taktypowego dla tamtych - intymnego pogłosu.Czy kiedykolwiek jeszcze dane mubędzie ujrzeć dom swego dzieciństwa? Czy inkwizytorzy - surowi starcy, którychjedynym uczuciem była racja stanu - kiedykolwiek dojrzeją do tego, by zdjąć z jegoramion brzemię wygnania? On sam marzył niekiedy, iż wślizguje się potajemnie dostarego rodzinnego miasta i zaszywa się w nim, wiodąc cichy żywot, by nie zwracaćniczyjej uwagi.W rzeczywistości zdawał sobie jednak sprawę, że każdy rajfur, każdyconfidante dowiedziałby się o jego przyjezdzie najdalej po trzech godzinach, poupływie kolejnej godziny - zostałby aresztowany.I nieważne, co by uczynił, jakbardzo by się zmienił.W tajemnych rejestrach przy jego nazwisku zawsze już będziewidniało haniebne piętno, którego nikt i nic nie zdoła wymazać.Casanova nigdy niemiał zapomnieć widoku stołka, wytrącanego spod stóp skazanych na powieszenie,który pokazał mu Cavalli, więzienny dozorca, gdy prowadził go schodami do celipod Pałacem Dożów w roku 1755.Raz udało mu się stamtąd zbiec.Małoprawdopodobne jednak, by taka szansa była mu dana po raz drugi.Gdy przybili do Temple Stairs, Casanova - zdecydowany rozproszyć ponuremyśli wędrówką po tajemniczych ulicach tego miasta - chciał się pożegnać, jednakczłowiek-cień zatrzymał go, pytając, czy nie zechciałby spędzić z nim trochę czasu wktórymś z miejscowych zajazdów, takim jak na przykład Pod Czarnym Lwem, doktórego szybko można było dotrzeć, idąc na skróty przez Temple.Nie chcąc odpłacaćnieznajomemu za uprzejmość odmową, i jednocześnie ciekaw, co mogłaby przynieśćta nowa koneksja, kawaler przyjął zaproszenie.Ruszyli więc raznym krokiemnieoświetlonymi alejkami - obaj zbudowani tak potężnie, że każdy rzezimieszekmusiałby się zastanowić dwa razy, nim odważyłby się ich zaczepić.Mimowszechogarniających ciemności człowiek-cień szedł krokiem niezwykle pewnym, niepozostawiając żadnej wątpliwości, iż zdolny byłby pokonać tę trasę z zawiązanymioczami.W zajezdzie Pod Czarnym Lwem kilku zapóznionych gości siedziało z fajkamiw dłoniach nad szklaneczkami.Powietrze wewnątrz pulsowało rozkosznym ciepłembijącym od ognia buzującego na kominku, przed którym ogar o trzech łapachprzewalał się i drapał, rzucając czujne spojrzenia w stronę nowo przybyłych.Chłopiec usługujący gościom zaprowadził ich do stolika w rogu i Casanova -wdzięczny za nieoczekiwane wybawienie od kolejnej nocy wypełnionej zmaganiamiz ponurą skłonnością do pławienia się we własnym, wysublimowanym poczuciunieszczęścia - posunął się nawet do zamówienia szklaneczki mocnego piwa - napoju,którego zazwyczaj nie był w stanie przełknąć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]