[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Most pod niemi tętnił, a echa sklepień rozlegały się odnawoływań, chichotań, i trzaskania harapów.Wśród tj wrzawy, Starszy Aowczy krzyknął: Hj! Mało furty! Otwórzta i bramę, chocia do połowicy, bo i furgonik jest.Rozwarto połowę bramy, wtoczył się wóz pełen zwierzyny, fasek, namiotków,kobierców, i wszelkich myśliwskich przyborów.Za nim jeszcze ostatnia kupka służby.Wszyscy przejechali łańcuchy znów zagrały, most poszedł w górę i bramę napowrót zamknięto.Naczelnik Straży, rozglądając się z podniesioną latarką, zapytał: A gdzie ów kawaler, co to wiózł taką misterną nóżkę?Strażnicy obejrzeli się po bramie, nigdzie nie było kawalera.Jeden z nich wprawdzie dobrze widział, jak Pan Kazmirz zamieszany między służbęmyśliwską, przesunął się tuż koło furgonu po moście, a potm zniknął za szańcami, ale sobiepomyślał: Hojny to pan, niechże sobie zdrów jedzie.I zaczął opowiadać, jako ów kawaler zawrócił się do miasta, czemu wszyscy w końcumusieli dać wiarę, kiedy nigdzie go niemogli znalzć.A Kazmirz tymczasem leciał już gościńcem jak szalony.Kilka razy obejrzał się niespokojnie.Gdyzobaczył że nikt ich nie ściga, rozsunął burkę, spojrzał w twarz Hedwigi, przycisnął jagwałtownie do łona, i wykrzyknął: Wiktorya! Teraz jużeś ty moja! Moja! Moja na wieki!I mknęli przez pola jakby duchy.Wicher targał jj włosy, xiężyc świecił jj, w oczy, a ona te oczy to przymykała, toroztwirała z podziwieniem, pytając się samj siebie, czy to sen taki dziwny? Czy to prawda,że ona, ta cicha, ta wiecznie przędąca panienka, dała się porwać, i leci w świat nieznany?I jakiś lęk panieński ogarniał ją napowrót.Ale po chwili, przypominała sobie, że ten co ją porwał, to jj zacny, jj mężny, jjukochany Kazmirz, i wnet lęk ustawał, i znów przytulała sięz ufnością do jego mocnj, gorącj, roztętniałj piersi.A on cisnąc ją w objęciu, wykrzykiwał: Bóg dobry! Oh, jak ja cię miłuję! Wiktorya!Tak, wiktorya! Wyrwał ją z kamiennego pierścienia Rajcowskij przemocy, wyrwał jąz kamiennj obręczy murów miejskich, i oto lecą jakby ptaki, wyżj łanów szumiących, niżjchmur pływających, lecą szczęsni i wolni, bo miłość ma skrzydła.VIII.Tak, ale wszelka Miłość ma skrzydła. Jednakże, w najszaleńszym pędzie jazdy, wśród najzawrotniejszych uściśnień iupojeń, Panu Kazmirzowi ciągle przez głowę przelatywało niespokojne pytanie: Czemu ten Maciek nas nie dopadł? Czasu miał po uszy.Ceregielowali my się takdługo wedle bramy.Czy tam się co stało, czy co?Istotnie, Maciek miał czasu bardzo dosyć na spełnienie pańskich rozkazów.To tylkonieszczęście, że był maćkiem.Jak widzieliśmy, podczas nadpowietrznj podróży młodych państwa,z serdecznego strachu o nich, zamknął oczy.Gdy je otworzył, jut Kazmirzi Hedwiga zbiegali z tarasu.Wtedy wzięły go nowe o nich strachy.A nuż Ollender będzie wracał,i wlzie im w drogę? A nuż Kuba Grubasek? Czy oni tż dobrną do gospody?Dręczony niepokojem, położył brodę w kamiennm wyżłobieniu pomiędzy esami,wybałuszył oczy, i śledził ich ucieczkę.Ile razy nikli mu w czarnych smugach cienia, sercemu biło młotem.Ile razy wynurzyli się na światło, podrygiwał radośnie i powtarzał: O!.Som jesce, som!Nakoniec, przepadli w czarnm zagłębieniu.Trwoga dech mu zaparła.Po chwili,usłyszał tętent, który w niezmiernj ciszy nocnj wyraznie go dochodził.Potm dostrzegłnawet coś pędzącego po dalszych ulicach, bardzo żywo xiężycemoświconych.w cienik ruchomy, najprzód wielkości grochu, malał na ziarnko pieprzu,potm na ziarnko maku, aż znikł zupełnie, tylko jeszcze suche tętnienie podków, dzwoniłoczas jakiś w niewidzialnj dali.Podniósł ręce, i mówił radośnie: Chwałaz Ci.Panie Boze! Pojachali scęśliwie! No, takiego mądrego pona jak mój,chyba nima na świecie.Nagle chwycił się za głowę: O la Boga! A dyć to i ja mam jachać? A pon kazał wyhissować on śnor.Zagapił jasię trocha.E! Jeśceć ich dogunię.Jeno pociągnąć, i tyla.Jedną ręką chwycił się za murek, drugą rękę spuścił aż pod smoczą szyję,i zaczął linę ku sobie pociągać.Z początku szła bardzo łatwo.Nagle się zatrzymała. Co u licha? Szeptał. Cy się tam zaha-cyła w onym zielaznym płotku? Ciągnę i ciągnę, i nic.Chyba jom urwać, abo co?I targnął linę z całj siły.Ale wtedy uczuł coś dziwnego.Ile razy ją pociągnął w górę,tyle razy jakaś niewidzialna siła pociągała ją na dół. Cy to cary? Cy tam ją kto tsyma?I wysunął głowę jak najniżj, aby dojrzeć co się dzieje na ganku. Jezu Maryja! A dyć tsyma! Stoi tam cłek jakowyś, abo ino bies.boć którendyzby żywy cłek tu psysed?Mylił się on we wszystkich przypuszczeniach.Nie były to czary nie był to bies był to po prostu Kornelius, który obszedłszy kilka ulic, wrócił od strony przeciwnj, cosprawiło że nie spotkał uciekających.Podczas gdy Maciek zagapiony, spoglądał za niemigdzieś w dalekość, i on sobie najspokojnij wszedł na ganek, zajął swoje Kornelius - ruhe, iczekając aż Mina go zawoła, smutnie zapatrzył się w niebo.Po chwili, przetarł oczy.Jakaś kresa czarna przesłaniała mu sam środek tarczyxiezycowj.Przetarcie oczu nie pomogło.Spojrzał bacznij, zdziwił się niezmiernie krsata ciągnęła się od tarasu aż do samego dachu.Z początku nieruchoma, nagle zadrgała, i zaczęła iść w górę.Wtedy zrozumiał że to nie jestżadne przywidzenie dał dwa susy chwycił linę oburącz przytrzymał ją podniósłgłowę a gdy nad smokiem zobaczył migocącą rękę, zaczął krzyczeć z całych potężnychpiersi: Złodzij! Mina, jesteś tam? Kuba, do mnie! Aapaj złodzieja! Stróże! Hej! A tyłotrze, zejdz-no mi tu zaraz!I pod wpływem tj przyrodzonj skłonności, co we wszelkim uniesieniu każe namwracać do rodzinnj mowy, zaczął po holendersku kląć na czm świat stoi.Ale i Maćka wzięły złości. Nie dam ja się tobie, Miemce jakiś! Powtarzał, i linę precz do siebie ciągnął.Wkrótce tż, nie z nim jednym już miał do czynienia.Najpierwsza Mina, przerażona krzykiem Korneliusa, ukazała się we drzwiach, ześwicą w ręku.Zaraz potm przypadł i Kuba Grubasek.Musiał on być gdzieś niedaleko, pewnie spałjuż sobie na wygodnj ławie jakiegoś tarasu.Zaskoczony w tm niezupełnie sumiennmspełnianiu swoich obowiązków, tm żywszą teraz chciał okazać gorliwość; nietylko więcpochwycił linę, ale zaczął się po nij wspinać, co przy jego pękatj tuszy zdawało sięniełatwm.Ale Grubasek, choć grubasek, miał dużo kociego przyrodzenia, i mimowstrząśnień liny, okręcał się coraz wyżj, wołając swoim śpiewackim, przeciąganym głosem: Poczekaj złodzieju, dam ja tobie! Poczekaj!Nadbiegł i drugi Stróż nocny, kościsty a wysoki Aukasz trębacz,o wiśniowym ubiorze i uroczystj postawie.Ten, nie piął się na linę, ale podniesionymberdyszem groził owj ręce wystającj z dachu, i starał się utrzymać porządek międzypublicznością, którj coraz więcj przybywało.W sąsiednich domach, okna się otwierały z brzękiem, widać w nich było głowy niewiast,obrurkowane w białe nocne czpki, wodzące przestraszonemi oczami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]