[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Iskry uniosły się ku niebu.Przerażone zwierzętakwiczały w swoich przegrodach.Ramsey zniknął w głębi domu.Gdy Dun-can chwiejnie zeskoczył z ganku, ktoś wetknął mu do ręki wiadro.Ciężkimkłusem pobiegł w kierunku pożaru.Jedna z nowo zbudowanych chat stała w płomieniach, które już lizałyścianę niedokończonej palisady.Dwadzieścia osób z miotłami i mokrymikocami tłukło płomienie sięgające drugiej chaty.Duncan przebiegł pięć-dziesiąt jardów i napełnił wiadro w rzece, wrócił i chlusnął w płomienie, poczym podniósł dymiącą miotłę i zaczął tłuc jęzor ognia, który pełzł w kie-runku stogu siana.Noc zmieniła się w wir opętańczej walki z iskrami ipłomieniami oraz zdyszanej bieganiny do rzeki, przerywanej na krótkie,256lecz przerażające chwile, gdy razem z towarzyszami przypadał do ziemi, akule ze świstem przelatywały im nad głowami.W końcu na wschodzie pojawiła się zapowiedz świtu i krzyki przycichły,a potem zupełnie ustały.Duncan słyszał tylko znużone nawoływania gru-pek wylewających wiadra wody na dymiące fundamenty chat.Wracając,wyczerpany fizycznie i psychicznie, dziwił się, nie znajdując na ziemi ran-nych ani zabitych leżących wszędzie wokół.Jednak mijając szopę bednarza,z jękiem rozpaczy odkrył odzianą w zieleń postać, leżącą twarzą do ziemi wkałuży krwi.Gdy odwrócił leżącego na plecy, ten wyciągnął rękę, jakbychciał go udusić.Jednak palce, które zacisnęły się na szyi Duncana, niemiały już siły.Ujrzał posępne oczy sierżanta Fitcha.Krew ciekła mu z sze-rokiej rany w piersi i z ust.Fitch poruszył wargami, jakby chciał coś powie-dzieć, ale tylko zakaszlał, krztusząc się krwią, która popłynęła teraz stru-mieniem.Krzepki weteran walk z Indianami otrzymał uderzenie tomahaw-kiem w pierś i obaj wiedzieli, że niebawem wyda ostatnie tchnienie.Zoczami zasnutymi mgłą, podniósł drżące ręce i wykonał nimi szereg ru-chów.Z najwyższym trudem przesunął otwartą dłonią po swojej skroni, ażdo ramienia.Gdy na jego ustach pojawiły się banieczki krwi, zacisnął pięśći wyprostował ku niej dwa palce drugiej ręki, poruszając nią tam i z powro-tem, z początku szybko, potem coraz wolniej, tracąc siły.Ze ściśniętym sercem Duncan zobaczył, jak stary zwiadowca powoli za-mknął oczy, ale nagle otworzył je jeszcze, ciężko dysząc i brocząc krwią.Jedną ręką, niemal bezwładną, chwycił Duncana, a drugą sięgnął po coś, comiał zawieszone na rzemyku na szyi.Na moment przed tym, zanim światłożycia zgasło w jego oczach, wyjął to coś spod koszuli i zacisnął w dłoni.GdyDuncan spuścił głowę, opłakując dzielnego sierżanta, pięść zmarłego bez-władnie zsunęła się z jego piersi.Fitch trzymał w niej małą metalową od-znakę zwiadowców Woolforda, wokół której ktoś umocował tuzin żółtychpiórek.Nagle Duncan uświadomił sobie, że za plecami słyszy czyjś płacz.Od-wrócił się i zobaczył Crispina w podartym i osmalonym odzieniu, trzyma-jącego na ręku Jonathana.Chłopczyk szlochał na piersi wielkoluda.- Zabrali ją - oznajmił Crispin udręczonym, łamiącym się głosem.-Znów zabrali naszą małą dziewczynkę.Smutek, w którym pogrążył się Duncan, zmienił się w coś mrocznego,gniewnego i strasznego.257- Sarah? - usłyszał swój głos zdający się dobiegać z oddali. Dokąd po-szli?Crispin spojrzał na ciemny las za szarą, oświetloną brzaskiem rzeką.- Odeszli - odparł z taką rozpaczą, że Duncan pomyślał, że i on zarazsię rozpłacze.Powstrzymał się i nie skoczył w las, żeby szukać dziewczyny, tylko popa-trzył na kuznię i na swoje dłonie, wciąż zbroczone krwią Fitcha.- Każ im znosić rannych do szkoły - polecił i podszedł do najbliższegokoryta, żeby umyć ręce.Kwadrans pózniej, nakrywszy stoliki lnianymi prześcieradłami, żebykłaść na nich rannych, Duncan zszywał ciasny opatrunek na kostce męż-czyzny, który skręcił sobie nogę, biegnąc w ciemnościach po polu.Wcze-śniej nastawił złamaną rękę człowiekowi przygniecionemu przez spadającąbelkę.Wszedł Crispin.- Nie ma więcej rannych - oznajmił zdziwiony wielkolud - poza kil-koma potrzebującymi maści na oparzenia.Indianie nikogo nie ranili.TylkoFitch został zabity.- Ze znużeniem spojrzał na dom.- Muszę zająć siędziećmi.Co najmniej dziesięciu uzbrojonych w muszkiety mężczyzn strzegłodomu, gdy kilka minut pózniej wszedł do niego Duncan.Nikt nie zatrzymałgo w drzwiach ani przed wejściem do biblioteki.Ramsey z twarzą w dło-niach i na wpół opróżnioną szklaneczką dżinu siedział na skraju biurka.- %7łołnierze już raz ją znalezli - rzekł Duncan.- Mogą zrobić to po-nownie.- Nie spodziewaliśmy się takiego zuchwalstwa - wykrztusił Ramsey.Opróżnił szklaneczkę i cisnął ją do kominka, aż odłamki szkła rozprysły siępo palenisku.- Wystawimy uzbrojone straże, dzień i noc.- Zniszczyli nas - powiedział Arnold ponurym i głuchym głosem.Duncan już miał im przypomnieć, że dzieci są bezpieczne, a główne za-budowania nietknięte.- Dom wydawał się zupełnie bezpieczny - rzekł Arnold.- Atak nastąpiłod północy, na chaty.Rozstawiliśmy straże wzdłuż południowej ścianydomu, która znajduje się najbliżej lasu, po czym poszedłem pomóc gasićpożary.Lord Ramsey schronił się w piwnicy.Weszli od strony rzeki, prostodo sypialni
[ Pobierz całość w formacie PDF ]