[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A pózno w nocy nieraz gruchnie coś w instalacjiogrzewniczej i dzwięk przypominający głośne chrapnięcie zatrzęsie domem.Wiosna, kiedy już się pojawia, urzeka swoim urokiem.Czysta woń deszczu, świeżości i żonkilówodurza na miejskim skwerze, w naszych przydomowych ogródkach, a także pośród wilgotnej trawy pora-stającej tajemne, dzikie zakątki na stokach wzgórza pochylonego nad rzeką.W zimie bywa wiele nocy podobnych do tej szczególnej, w czasie której zapalamy światła na cho-inkach.Niebo spływa w dół niczym czarny jedwab z mnóstwem ponacinanych otworków, a padające z tyłujasne światło prześwieca przez nie i tworzy tysiące malutkich punkcików.Zimne powietrze szczypie wRLTjęzyk, cienkie palce nagich gałęzi drzew sięgają wysoko, jakby chciały objąć okrągłą twarz księżyca wpełni.Na dworze jest jasno i srebrzyście.Cienie rzucają tylko krzewy, domy i ludzie.Tłumy spacerująchodnikiem i zadzierając głowy, patrzą na księżyc.Ludzie wierzyli, że to on porusza przypływami i od-pływami ich życia, i odczuwali to falowanie.O tym, jak wspaniałe są noce w Langhorne, zwykle się dowiadywaliśmy, gdy wychodziliśmy zdomu, aby wynieść śmieci, i wtedy niespodziewanie oślepiało nas piękno wieczoru, albo kiedy wracającpózną porą z pracy czy z kina, zatrzymywaliśmy się właśnie po to, aby podziwiać czar nocy.Na ogół lu-dzie w Langhorne pozostawali po zmroku w domu, ale nie dlatego, że czegoś się bali.Nie! Powód był in-ny: po prostu właśnie tam, w ich domach, kuchniach, gabinetach i sypialniach toczyło się życie.Gdyby jakiś obcy przybysz przemierzał o tej porze ulice naszego miasta - co się nie zdarzyło zamojej pamięci - widziałby z chodnika coś, co można by nazwać oazą spokoju i miłości: przez niejedno ku-chenne okno dostrzegłby może głowę kobiety, której ramiona poruszają się w powolnym, regularnym ryt-mie, bo właśnie zmywa naczynia.Może widziałby dzieci, które wbiegają do swoich pokojów i wybiegają znich, bo poszukują ołówków albo na czyjeś polecenie wyłączają odtwarzacz stereo.Może zauważyłbymężczyzn drzemiących w dużych wygodnych fotelach.Wieczorami, zwłaszcza gdy na dworze robiło sięchłodno, ulice pustoszały.Nie spotykało się nikogo, z wyjątkiem może jakiegoś dzieciaka, który wracał odkolegi.Pewnie siedzieli razem nad jakimś szkolnym zadaniem, budowali z papier mch piramidy lub pi-sali wypracowanie o tragedii Romea i Julii.A może dziecko wyszło z domu po jakiejś rodzinnej awantu-rze.Póznym wieczorem na ulicach naszego miasta niewiele byś też usłyszał prócz cichych odgłosów do-chodzących z domów: ćwiczeń na pianinie, szumu wody czy słów komentatora sportowego z telewizji.Ale noc, w czasie której świecono lampki na choinkach, była inna.Mieszkańcy całymi rodzinamiudawali się w stronę miejskiego skweru w płaszczach z podniesionymi kołnierzami, które miały ich chro-nić nie tyle przed zimnem, ile przed myślą o nim, bo skoro Boże Narodzenie jest tuż-tuż, to należy sięspodziewać chłodu.W głąb naszego domu wnikały odgłosy rozmów z ulicy.Przypominały brzęczeniepszczół, które w piękne letnie dni oblegały krzaki hortensji.Mama ubierała się na górze, a ja pakowałam do torebki jej lekarstwa, dodatkową parę rękawiczek icztery ozdoby choinkowe, których na wszelki wypadek nie umieściłyśmy na drzewie.Trudno było powie-dzieć, o jaki wypadek mamie chodziło, ale to ona tak zdecydowała.Mama włożyła stare wełniane spodnie,które musiała mocno ściągnąć w pasie, czerwony golf i czerwony rozpinany sweter zdobiony na przodzieładnie wrobionym wzorem, przedstawiającym skaczącego renifera; od kilku lat wkładała ten sweter nauroczystość zapalania świateł na drzewach.Teraz powoli zeszła ze schodów, mocno się trzymając poręczy,po czym usadowiła się w fotelu i na tę resztkę włosów, jakie jej jeszcze zostały, wciągnęła beret.- Nie bierzesz żakietu? - spytał ojciec.- Nie potrzebuję - odparła - bo się ubrałam na cebulkę.A poza tym chcę się pochwalić swetrem.Ja też się ubrałam na czerwono, a ojciec włożył zielony lodenowy płaszcz.Razem tworzyliśmywesołą grupę, nawet przybrany wstążkami fotel na kółkach nie stanowił dysonansu.Ojciec pchał fotel, a jaRLTszłam obok.Księżyc ślizgał się po rączkach fotela i odbijał w ich srebrze lśniącą poświatą.Mama odrzuciłagłowę do tyłu i patrzyła w niebo.- Jaka piękna noc - powiedziała cicho.Ulice wokół skweru były wypełnione ludzmi.Tłum był tak wielki, że sporo osób musiało stać wbocznych ulicach, które wachlarzowo rozchodziły się od centrum.Nam jednak udało się przecisnąć doprzodu, ponieważ mojej matce i innym Córom Minnie ofiarowano miejsca obok podium, z którego bur-mistrz dawał sygnał do zaświecenia lampek.- Dobry wieczór, pani Gulden! - zawołała mała Hetty Belknap, znana z tego, że jej urodzenie od-mieniło życie Hugh i Sophie Belknapów.Była to drobna, chuda piegowata dziewczynka o włosach kolorupiasku; wyglądała, jakby się pocięła nożyczkami do manikiuru.- Co, kochanie? - spytała mama.- Bardzo mi się podoba, jak pani udekorowała koła swego fotela - powiedziała Hetty.Ojciec rzuciłjej surowe spojrzenie.-Przecież nie mówiłam niczego o chorobie - zajęczała Hetty, ale ojciec od razu ją wyprowadził.- Witaj, Ellen! - zawołał młody policjant, który starał się powstrzymywać napierający tłum.Niemogłam sobie przypomnieć jego imienia; odżyło mi w pamięci dopiero po miesiącach, kiedy go spotkałamw magistracie.- Cześć, jak się masz! - przywitałam go wesoło.- Niech cię obejrzę w mundurze.- Popatrz, jak mnie nasza Ellen naśladuje - zwróciła się mama do ojca, jednocześnie mrugając domnie porozumiewawczo.Prezbiteriański chór przygotowywał się do występu.Chłopcy ubrani na czerwono, ze śpiewnikamipod pachą, stali, czekając na sygnał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]