[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Jak długo pani tupracuje?-No, będziejuż dziesięć lat.- Noproszę.- Spojrzałem na Betty.-To cię nie przekonuje?- Nie!- odpowiedziała.-To, że go nie widziała, wcale nie znaczy,że gonie ma!To.to pewnie coś nowe.- Na miłość boską!- nie wytrzymałem.-Dajże spokój, bądzgrzeczna i wytrzyj oczy.Mam nadzieję -dodałem - że nie wspomniszo tym paniAyres ani pannie Caroline.Tylko tego im brakowało.Są dlaciebie bardzo dobre, pamiętasz?Pamiętasz, jak wezwały mniew lipcu, kiedybyłaś chora?126Mówiąc to, rzuciłem jejznaczące spojrzenie.Zrozumiała i oblałasię rumieńcem.Lecz mimo tona jej twarzy odmalował się upór. - Tu siedzi złe!- szepnęła.-Siedzi złe!Ponownieukryła twarz w ramieniu paniBazeley i zapłakała,gorzko jak przedtem.ROZDZIAA PITYT ak sięłatwo domyślić, po tym wydarzeniu życie w Hundreds stałoJ się odmienione,smutne i pozbawione nadziei.Po pierwsze,należało przywyknąć do fizycznej nieobecnościCygana:jesienne dni siłąrzeczybyłysmętne iponure, ale bez krzepiącego dreptania psa domwydawał się jeszcze bardziej mroczny i bezżycia.Nadal jezdziłemco tydzień na zabiegi do Rodericka i często sam otwierałem sobiedrzwi; wchodzącdo środka, często łapałem się natym, że odruchowonasłuchuję odgłosów psiego człapania.Czasem też podchwytywałemkątem oka jakiś ruch i odwracałemgłowę, po czym ześciśniętymsercem przypominałem sobie, co zaszło.Kiedy wspomniałem o tym pani Ayres,pokiwała głową: któregoś deszczowego popołudniastanęła w holu, przekonana, że słyszyna górze skrobanie psich pazurów.Dzwięk zabrzmiałtak wyraznie,że prawie bała się podnieść wzrok, ale zrozumiała wreszcie, żetotylkowoda kapiąca z pękniętej rynny.Pani Bazeley przytrafiła się podobnarzecz.Przygotowaładla Cygana miskęchleba z sosem i postawiła przykuchennych drzwiach, jak zadawnych czasów.Zostawiła ją napółgodziny, cały czaszachodząc w głowę,gdzie też podział się pies,poczym mało sięnie rozpłakałanamyśl, że przecież już gonie ma.- I co najdziwniejsze - wyznała mi pózniej - dałabym sobie rękęuciąć, że słyszę, jak lezie poschodach.Pamiętasz pan, jak toto sapało,jak starydziadyga?Mogłabym przysiąc,żem go słyszała!128Co do biednej Caroline, ile razy wydało jej się, żesłyszyczłapanie psa bądz odwracałagłowę,zwiedziona cieniem, tego nie wiem.Kazała Barrettowi wykopać grób wśród marmurowychobelisków,wyznaczających osobliwecmentarzysko dla zwierząt w głębi parku.Następnie obeszładom, zbierając wszystkie miski i derki poutykane w najróżniejszych miejscach,ipochowała je głęboko.Zupełniejakby metodycznie, krok po kroku, usiłowała tym samym zasklepić w sobie rozpacz igniew.Nie miałem siły na to patrzeć.Podczas pierwszej wizyty w Hundreds po śmierci Cygana poszedłemdo niej wiedzionychęciązażegnania ewentualnego konfliktu.Alegdy zapytałem,jak sięczuje, odparłabez namysłu i cienia emocjiw głosie:- W porządku.Już po wszystkim, prawda?Przepraszam, że taksię wtedy uniosłam.Wiem, że to niebyła pana wina.Pokażę panucoś, co znalazłam wczoraj na górze.- Po czym wyjęła staroświeckibibelot, wygrzebany z dna szafy, ucinając tym samymtemat psa.Czułem, żenie znam jej wystarczająco dobrze, aby drążyćsprawę.Ale porozmawiałem o tym z panią Ayres, którawychodziła z założenia, że Caroline dojdzie dosiebie "na swój sposób".- Caroline rzadkookazuje uczucia - westchnęła.- Ale jest niezwykle rozsądna.To dlategosprowadziłam ją do domupo wypadkubrata, lepszej pielęgniarki ze świecą szukać.Słyszał pan najnowszewieści?Dowiedziałam się dzisiaj rano od pani Rossiter.PodobnoBaker-Hyde'owie wyjeżdżają.Zabierają córkę do Londynu, służba dołączy do nich po tygodniu.Biedne Standishznów zostaniezamknięte i sprzedane.Ale chyba tak będzie najlepiej.Proszę sobiewyobrazić, co by było, gdybyśmy wpadali na nich w Lidcote albow Leamington!Ja również uznałem to za dobrą wiadomość; perspektywa oglądania Baker-Hyde'ów niewydawałami się specjalnie kusząca.Ucieszyłem się też, że lokalne gazety wreszcie straciły zainteresowaniesprawą.I chociaż na plotkarzynie byłorady i czasem pacjent bądzkolega po fachu próbowali mniepodpytywać, znając mój skromny129.udział w sprawie, niezmiennie starałem się uciąć temat, toteż gadanieniebawem ucichło.Jednakżemyśli o Caroline nie dawały mispokoju.Czasami,przejeżdżając przezpark, widywałem w oddali jej postać, jakże osamotnioną beznieodłącznego psa przy nodze.Jeśli zatrzymywałemsamochód, dość chętnie zamieniała zemną kilka słówjak gdyby nigdynic.Była zdrowa i okrągła, jak zawsze.I tylko jejtwarz, myślałemsobie, zdradzała męczarnieostatnich tygodni, bowiem oglądanapodpewnym kątem sprawiała wrażenie brzydszej i jeszcze bardziej grubociosanej niż zwykle, takjakby utrata psa stanowiła kres jej młodościi optymizmu.- Czy Caroline kiedykolwiek rozmawia z tobąo tym, co czuje?-zapytałem jejbrata w pewien listopadowy dzień, kiedy spotkaliśmysię nazabieg.Pokręcił głową, marszcząc brwi.- Raczejnie ma na to ochoty.-A nie możesz.jej do tego skłonić?Sprawić, żeby się przed tobąotworzyła, choć trochę?Zmarszczka na czole pogłębiła się wyraznie.- Pewnie mógłbym spróbować.Jakoś zawsze brakuje mi czasu.- Dla siostry?- rzuciłem lekkim tonem.Nie odpowiedział.Patrzyłem z troską, jak jego twarz pociemniała;odwrócił głowę, jakby w obawie, że powie o jedno słowo za dużo.Prawdę powiedziawszy,ostatnimi czasy budził we mnie większyniepokój niż Caroline.Incydent z Cyganem i Baker-Hyde'amimógłniąwstrząsnąć, to było zrozumiałe, Roderick wydawałsię jednakco najmniejtak zdruzgotany jaksiostra, co kompletnie zbijało mniez tropu.I bynajmniej nie chodziło tu o jego przesadne zaangażowaniew pracę tudzież skłonność dozamykania się wsobie i przesiadywaniaprzy biurku, do tego zdążył nas przyzwyczaić.Chodziło o coś niesprecyzowanego, coś, coś tliło się w nim przez cały czas: brzemię wiedzyalbonawet strachu.130Nie zapomniałemo słowach matki Roda, o tym,w jakim staniezastała go w pokojuw feralnywieczór.Doszedłem do wniosku,żejeśli coś wyznaczyłopoczątek tej nowej fazyjego zachowania,z całąpewnością był to właśnie ów dzień.Kilkakrotniepróbowałemgo o to zagadnąć, ale zawsze,czy to wykrętem, czy teżuporczywymmilczeniem, unikał odpowiedzi na dręczące mnie pytania.Być możepowinienem był to takzostawić: sam też miałem pełne ręce roboty,gdyż wraz znadejściem chłodów ludzie znów zaczęli chorować i nienadążałem z wypisywaniem recept.Alewbrew podpowiedziomzdrowego rozsądku, by pozostawić sprawę własnemu losowi, czułemsięzaangażowany w życierodziny w sposób, jakijeszcze trzy, czterytygodnie wcześniej byłby nie dopomyślenia.I tak podczas jednegoz zabiegów po prostu wyłożyłem karty na stół.Reakcja Roderyka była zdumiewająca.- A więc to tak moja matka dochowuje tajemnicy, co?- burknął,wiercąc się nerwowo na krześle.-Mogłem się tego spodziewać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]