[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Zrobiłeś już dla mnie bardzo dużo, Si Treemba, ale czypomożesz mi jeszcze raz? Ostatni raz.Jasne - odrzekł Si Treemba bez wahania.- Co mamrobić?Pomóż mi przemóc gniew - odrzekł Obi-Wan.Dopie-ro teraz spostrzegł, że przez cały czas jego dłonie zaci-skały się w pięści.Rozprostował je z wysiłkiem.Nienawidzę Jemby.Mam ochotę go zabić, gdy wi-dzę, jak wykorzystuje ludzi do własnych celów.Nie mampojęcia, jak zwalczyć w sobie ten gniew.Oui-Gon miał ra-cję - uśmiechnął się smutno.- Kiedy próbuję powstrzymaćJembę, robię to tylko dla rozładowania swojej wściekłości.Wydajesz się spokojny - zauważył Si Treemba.Coś się ze mną dzieje - odrzekł Obi-Wan.- Zaczy-nam coś rozumieć.Oui-Gon nie wezmie mnie nigdy naswego Padawana.On po prostu czuje, że nie jestem tegowart, i pewnie ma rację.Może wcale bym się nie sprawdziłw tej roli.l nie masz do niego żalu? - zapytał ze zdumieniemArconianin.Nie - powiedział spokojnie Obi-Wan.- Dziwnie sięczuję, Si.Jakby zdjęto ze mnie jakiś ciężar.Pewnie zostanędobrym rolnikiem, a być dobrym.dobrym człowiekiem,to ważniejsze niż zostać rycerzem.A co z Jembą?Yoda powiedział kiedyś, że w galaktyce żyją trylionyludzi, a wśród nich jest zaledwie parę tysięcy Rycerzy Jedi.Nie naprawimy całego zła, mówił.Wszystkie istoty muszą sięnauczyć bronić słusznej sprawy, zamiast ciągle liczyć narycerzy.Być może Arconianie właśnie teraz biorą tę lekcję.Niewiem, co będzie jutro, ale dziś uważam, że nie należy walczyć.Obi-Wan spojrzał na przyjaciela.- Prosiłem cię, byś opuścił swoich pobratymców.To tak,jakbym ci przyrzekł konkretną pomoc.Nie wycofuję się z tejobietnicy.Nie chcę widzieć, jak chorujesz z braku daktylitu.Będę przy tobie, Si Treemba.Na pewno znajdziemy jakieśwyjście.ROZDZIAA 18Techniki uzdrawiania, znane Jedi, nakazywały Qui-Gonowi wkładać całą energię w zwalczanie infekcji i gojenieporozrywanych mięśni.Od czasu do czasu jednak jegomyśli same wracały do niedawnej rozmowy z Obi-Wanem, aprzed oczami miał widok rozczarowanej twarzy.Skąd te uporczywe wyrzuty sumienia? Przecierz nierazjuż pozbawiał złudzeń różnych młokosów.Po prostu mówiłim spokojnie, że brak im tego nieuchwytnego czegoś, copozwala stać się Rycerzem Jedi.Miał poczucie, że w samąporę uchronił ich przed poważnymi kłopotami.Czy takrzeczywiście było?Usiadł na łóżku, całkowicie rześki.Wyrzuty sumienia niepozwalały mu spać.Na statku panowała cisza.Wszyscy byli wyczerpaniwalką z piratami.Qui-Gon nie słyszał niczego próczodgłosu fal rozbijających się o brzeg i cichych pomrukówzwierząt, które kręciły się koło statku.Miał nadzieję, że temonotonne dzwięki uśpią go wreszcie.Spał jednak niespokojnie; nie wiedział, czy z powodubólu czy wyrzutów sumienia.Na wpół obudzony zdręczących koszmarów, wstał w końcu i poszedł poręcznik, by wytrzeć spoconą twarz.Napił się wody i zrozkoszą oparł rozpalone czoło o zimne obramowaniemałego wizjera.Skalne klify w oddali wydawały się drżeć iwybrować.Czyżby gorączka się wzmagała? Oczyprzesłaniała jakaś dziwna żółta mgła.Wstał o wiele za wcześnie.Najlepiej byłoby znowu siępołożyć.Tak też zrobił.Tym razem zasnął głębokim,mocnym snem.Nic mu się już nie śniło.Kiedy obudził się wczesnym rankiem, jego prawe ramiębyło jakby w troszkę lepszym stanie.Robot przyszedłzmienić mu opatrunki.Po jego wizycie Qui-Gon stwierdził,że wraca mu apetyt.To był dobry znak.Idąc do kuchni, usłyszał jakiś hałas na statku.ToArconianie biegli w stronę wyjścia, taszcząc ze sobą swojebagaże.Zatrzymał jednego z nich i zapytał, co się dzieje.- Idzie przypływ odrzekł Arconianin. Może zalaćstatek.Inżynierowie są na dole, ale zdążymy ich ściągnąć naczas.Musimy być gotowi do ewakuacji.- Do ewakuacji? Qui-Gon był kompletnie zaskoczony.A dokąd mamy się ewakuować?Na zewnątrz roiło się od pterosmoków.Nie wyglądało tozbyt bezpiecznie.- Na wzgórza, w głąb wyspy.Załoga statku znalazła kilkajaskiń.Musimy tam dotrzeć, zanim słońce zajdzie i te bestiesię pobudzą. Arconianin szybko dołączył do swoich,taszcząc ciężkie torby i pudła. Z deszczu pod rynnę - pomyślał Qui-Gon.Napadnięci przez piratów, rzuceni na obcą ziemię wtowarzystwie Jemby, który wszystkich trzyma na muszce.Ateraz jeszcze muszą opuścić statek i kryć się po jaskiniach,mając ograniczone zapasy żywności.Czuł narastające niebezpieczeństwo.Albo piraci trafią tuza nimi i dokończą to, co zaczęli, albo wyniszczy ich głód,albo powybijają się nawzajem.Albo po prostu falaprzypływu zaleje całą wyspę.Arconianie wyglądali na słabych i zmęczonych.Niedostali wczoraj daktylitu i zapewne dziś także go nie do-staną.Oui-Gon zastanawiał się, jak długo zdołają wytrzymaćbez odżywki.Ruszył w stronę kabiny Clat Hy.Drzwi były otwarte.Dziewczyna pakowała właśnie swoje bagaże.Podniosła wzrok, gdy wszedł do pokoju.- Lepiej się pospiesz - powiedziała.- Przypływ szybkosię zbliża i niebawem wzejdzie słońce.Musimy czym prę-dzej opuścić statek.- Uśmiechnęła się, odrzucając z twarzyniesforny kosmyk włosów.Jej zielone oczy błysnęły szel-mowsko.- Jemba jest wściekły.Pewnie się boi, że nie zmie-ści się w jaskini.- l dlatego się wścieka? - zdziwił się Oui-Gon.Clat Ha wzruszyła ramionami.- Bo to jest coś, co wymyka mu się spod kontroli.Taksądzę.Z początku myślał, że z przypływem to kłamstwo.Potem dotarło do niego, że możemy się potopić, jeśli tu zo-staniemy.Warto było go widzieć, gdy musiał przyznać racjęludziom z załogi!Oui-Gon zmarszczył brwi.- Kiedy Arconianie muszą dostać daktylit?Wyraz ożywienia natychmiast zniknął z jej oczu.Jegomiejsce zajął głęboki smutek.- Niektórzy już zaczynają słabnąć - powiedziała ci-cho.- Jeśli do wieczora nie dostaną swojej porcji, zacznąchorować i umierać.- Do wieczora - mruknął Oui-Gon.Coś tu było niew porządku.Instynktownie czuł, że musiał przeoczyć cośważnego.Wściekłość Jemby.Podkradające się zwierzęta.Drżąceskały klifu.%7łółta mgła.Przecież na tej wyspie nie ma żadnych zwierząt próczlatających smoków.Załoga sprawdziła to zaraz powylądowaniu.A żółtej mgły nie było wcale.Jaskinie na klifiewyglądały tak, jakby ktoś je oświetlił od wewnątrz tymdziwnym światłem.Zaczęła się w nim rodzić pewna nadzieja.- Powiedz Arconianom, żeby się nie martwili - rzekł.- Chyba już wiem, gdzie jest daktylit.Wrócęnajszybciej, jak się da.- Pójdę z tobą - rzekła Clat Ha stanowczym tonem.- Albo ściągniemy jakąś pomoc.Oui-Gon rozważał przez moment jej propozycję.Niewątpliwie daktylit był dobrze strzeżony
[ Pobierz całość w formacie PDF ]