[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jakbym nic nie znaczyła.Z tą różnicą,że dostałam wcześniej drobne ostrzeżenie.Tyle żenie chciałam spojrzeć prawdzie w oczy.Postanowiłam unikać go już zawsze.Wiedziałam jednak, że znów go zobaczę.Oczy-wiście, że tak.I że będziemy nawet ze sobąrozmawiać.W sposób nieunikniony.Był poniekądmoim szefem.Ustalił grafik nocnych dyżurów.Prowadził szkolenie.Ale tamto pełne swobodykoleżeństwo, które nas łączyło, dobiegło końca.%7łartobliwe zaczepki.Pocałunki.Dotykanie.Dobiegło końca.Zamierzał uchronić siebie i mnie przed jeszczewiększym cierpieniem, przed udziałemw przegranej bitwie, przed tajemnicą, o której niechciał rozmawiać, przed spustoszeniem i wstydem,jakich byśmy doznali, zakochując się w innychludziach i będąc jednocześnie razem.Byłam gotowa zaryzykować.On doszedł do wniosku, że nie jestem warta tegowysiłku.Rozejrzałam się po pokoju, który nie należał domnie, po moim tymczasowym lokum.Jedyne, co domnie tu należało, to ubrania w szafie i komodzie.Podeszłam niepewnie do komody, nie bardzowiedząc po co dopóki nie poczułam, jak moje127/692palce zaciskają się na jej krawędzi, a ramiona napi-erają z całej siły; mebel runął z hukiem na podłogę.Chwyciłam szufladę i rzuciłam nią, potem drugą,potem jeszcze jedną.Na wszystkie strony poleciałyskarpetki i bielizna.Widok tych rzeczy na podłodzetylko mnie rozwścieczył.Byłam tak jak one.Ciśn-ięta w kąt, tam gdzie nie powinnam się znalezć.Cole zmienił właśnie bieg mojego życia, a ja niepotrafiłam go powstrzymać.Tak jak nie potrafiłamzapobiec wypadkowi.Ile jeszcze zmian byłabym zmuszona przeżyć?Wszystko się zmieniało.Zwiat.Pory roku.Czas.Ludzie.Nic nie pozostawało takie samo i nikt niepozostawał taki sam.Zaakceptowanie kolejnej zmi-any powinno być łatwe.W końcu i ja się zmieni-ałam.Wiedziałam, że pewnego dnia zapomnęo Cole u i uczuciach, jakie wobec niego żywiłam.%7łe podążę dalej.I on też.%7łe będzie się spotykał z inną dziewczyną.Moje spojrzenie powędrowało w stronę zdjęcia,które trzymałam na stoliku nocnym.Kat zrobiła je,kiedy byłam zbyt rozkojarzona, żeby się zori-entować, że w pobliżu jest ktoś jeszcze.Cole stałza mną i otaczał mnie ramionami.Brodę wspierałna mojej głowie i wyglądał na niezwykle128/692zadowolonego, a ja uśmiechałam się z marzyciel-ską pewnością dziewczyny, która rzuca się bez wa-hania w wir miłości.Miłość.Nie, nie chciałam go kochać.Chwyciłam to zdjęcie i rzuciłam nim przez całypokój, moje nowe serce waliło z niebezpiecznąszybkością, płuca płonęły, niezdolne wchłaniaćdostatecznie dużo tlenu jakby coś tkwiącego wemnie go pochłaniało.Czułam, jak kurczy mi siężołądek i twardnieje, zamieniając się w kawałekżelaza ale żelaza wydrążonego i łaknącegowypełnienia.Znowu byłam głodna, tak piekielniegłodna& Tylko że nie pragnęłam jedzenia.Prag-nęłam& Nie bardzo wiedziałam czego.Potrze-bowałam tego jednak.Natychmiast.Dzwoniło mi boleśnie w uszach.Na czoło i dłoniewystąpił pot; spływał strużkami po plecach.Pokójzawirował, traciłam równowagę, zamachałamrękami, żeby ją zachować& ale i tak się prze-chyliłam gwałtownie& i poczułam gwałtownei ostre ukłucie w całym prawym boku.Domyśliłamsię, że runęłam na podłogę.Pomocy! próbowałam zawołać, ale z moich ustnie dobyły się żadne słowa.Serce biło mi coraz129/692szybciej, puls przyspieszył.Płuca zacisnęły sięjeszcze bardziej, uczucie gorąca nasiliło.Miałamwrażenie, że dłonie i stopy ulegają mutacji, zami-eniając się w bryły lodu.Czyżbym& umierała? Tak, na pewno.Podczołgałam się do biurka, sięgnęłam na ślepopo komórkę i strąciłam lampę.Po podłodze roz-sypało się szkło.Musiałam wysłać esemesa do Col& Nie, do babci.Wiedziałam, że się zjawi.%7łe się mną zaopiekuje ona na pewno mnie kochała.Nie mogłam jednakdojrzeć klawiatury telefonu.Pokój wciąż wirował.Usłyszałam skrzypienie zawiasów. Ali? Wszystko w porządku? Co się tu stało?Męski głos.Rozpoznałam go.Pan Ankh?Pomocy próbowałam powiedzieć, ale z moichust znowu nie dobył się żaden dzwięk.Kroki.Poczułam, jak wsuwają się pode mnie silneramiona i dzwigają z podłogi.Miałam wrażenie, żeunoszę się przez chwilę w powietrzu, zanim mojeplecy dotknęły materaca. To ta toksyna? spytał, wbijając mi igłęw szyję.Tak, to musiał być pan Ankh.Podobnie jakmy wszyscy, nosił w kieszeni antidotum.Nawszelki wypadek.130/692Przez moje żyły zaczął płynąć zimny strumień,a głód przygasł. Oddychaj nakazał łagodnie. Wdech.Wydech.O, właśnie tak.Jeszcze raz.Jeszcze raz.Poczułam na czole dłonie.Przynosiły pociechę,której tak bardzo potrzebowałam. Jeszcze raz.W końcu moje serce& serca& zaczęły zwalniać.Płuca znów napełniały się powietrzem.Przestałamsię pocić, a chłód pocałował mnie na pożegnanie.Zamrugałam, otworzyłam oczy i zobaczyłam panaAnkha, który siedział na brzegu mojego łóżka.Jegowciąż przystojna twarz zdradzała troskę. Nie było to skutkiem toksyny, prawda? spytał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]