[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Brytyjski oficer musiał cochwilę używać gwizdka i stale dolatywały do nich gniewne okrzyki, niesione podmuchamiwiatru.- Wygląda na to, panie poruczniku, że bardziej nadają się do ganiania za babami niżdo walki - skomentował to, co widział Jap.- Zaplączą im się tam nogi.- Ano, ano - burknął Jo.- Podziękuj raczej za to swoim pogańskim bogom, tyskośnooki, małpi balasku.Inaczej Angole mieliby cię jeszcze przed ich herbatką o godziniepiątej.- Oj, zamknijcie się - przerwał im porucznik bez cienia gniewu w głosie.Zaczynał mu się podobać ten cały pościg; strach gdzieś się ulotnił.- W porządku - powiedział w końcu - jeszcze parę godzin do zmierzchu.Urządzimyim małą potańcówkę nad brzegiem morza i za pół godziny znikniemy na wzgórzach.Dotego czasu zapadnie zmierzch i może pomyślą, że odpłynęliśmy.- W porządku, panie poruczniku - zgodził się Byk Jo.- A co potem?- Pokażemy się im i zaczniemy zabawę od nowa.Gdy ponownie wyszli z kryjówki, rozległy się okrzyki wściekłości.Oficer znowudmuchnął w gwizdek i rozległ się ponaglający jego ludzi, kategoryczny świst.Odbił sięechem z władczym ponagleniem i zamarł, nim brytyjska piechota ponownie puściła siębiegiem po nierównym terenie.Teraz trzej uciekinierzy szybko przemykali skrajem klifu, a gwałtowny wiatr odmorza, szarpał ich ubraniami, mocno utrudniając ruchy.Anglicy zdawali się ich doganiać,ale nadal dzielił ich bezpieczny dystans.Za plecami Niemców rozległ się terkot karabinumaszynowego.Kilka kul uderzyło w głazy po ich prawej stronie, groznie rykoszetując wróżnych kierunkach.Sepplmayr skulił się instynktownie, czując jak strach ponownie skręcamu wnętrzności.Ale zmusił się do uśmiechu i powiedział sobie, że jest w towarzystwiedwóch wojennych wyjadaczy.Odwaga od razu powróciła i dalej ruszył ostrożnie skrajemklifu.Obecnie znajdowali się ledwie kilka metrów od pierwszego, porośniętego krzakamiwzgórza, już chowającego się powoli w purpurowej zasłonie zapadającego zmroku.- Tam - wysapał zdyszany - myślę, że tam ich możemy próbować zgubić.Dwaj jego towarzysze pokiwali głowami ze zrozumieniem.- Niech pan jednak uważa, panie poruczniku - powiedział Jap.- Gdy zaczniemywdrapywać się na ten stok, znacznie spadnie nasze tempo, a wtedy oni zbliżą się do nas naodległość strzału.- Jasne, kapralu - odpowiedział Sepplmayr.Zrozumiał od razu, o co chodziło podoficerowi.Nim pokonajądwudziestokilkumetrową stromiznę, pościg znajdzie się tuż za ich plecami.Spojrzał naścianę skalną, aby opracować dalszą trasę ucieczki.- Na lewo, do tej zwichrowanej, uschniętej sosny - wydusił z siebie.- Osłoni namplecy, przynajmniej przez jedną czy dwie minuty.Jak tylko podjęli wspinaczkę, seria pocisków z pistoletu maszynowego odznaczyłasię na skałach gromadą niebieskich rozbłysków.Coraz wyrazniej słychać było zbliżającychsię Brytyjczyków.Kula karabinowa uderzyła w głaz ponad głową Sepplmayra.Porucznikskulił się odruchowo.Złamana przez pocisk gałąz drzewa minęła go dosłownie ocentymetry.Aapiąc gorączkowo oddech, spojrzał w dół przez ramię.Teraz wrogowie bylijakieś dwieście metrów za ich plecami.Tu i tam żołnierze przystawali, zdejmowalikarabiny z pleców i staranniej niż poprzednio celowali.Uciekający musieli się spieszyć.Sepplmayr przyspieszył tempo.Obok niego wspinał się Jo, z zadziwiającą jak natak wielkiego faceta sprawnością.Jap był równie szybki i mieli już przewagę nad swoimdowódcą.Porucznik zdał sobie sprawę, jak wiele musi się jeszcze nauczyć w kwestiiwspinaczki.W tej chwili pierwsi Brytyjczycy dotarli do podstawy wzniesienia i zaczęli sięwspinać.Aby ich nie ostrzeliwać, ich rodacy przerwali ogień.Powoli, ale zauważalnie trzej strzelcy alpejscy zaczęli zdobywać przewagę nadniewprawnymi we wspinaczce brytyjskimi piechurami.Wspinali się wyżej i wyżej, ściganijedynie pojedynczymi strzałami ludzi stojących u podstawy wzniesienia.Po lewej stronie,daleko poniżej, rozciągał się doskonale ciemny błękit powierzchni morza, nieskażonejnawet jednym żaglem.Widok był piękny, ale młody porucznik nie miał czasu nazachwyty.Był całkowicie skoncentrowany na swoim zadaniu; przekonać Brytyjczyków, żeuciekają w stronę morza.- Ruszamy na lewo - zawołał do dwóch podoficerów, którzy go trochę wyprzedzali.- Jeszcze jakieś dziesięć minut i zapadnie zmierzch.- Tak jest, panie poruczniku - potwierdzili zgodnie półgłosem i zaczęli trawersowaćstok we wskazanym kierunku.Sepplmayr ruszył za nimi bez specjalnych trudności.Odgłosy pogoni stawały sięcoraz cichsze.Oficer spojrzał na pogrążony w mroku szczyt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]